To najstraszniejsza pośród tak wielu rodzajów samotności. Samotność serca które bije, ale nie wie czemu bije. I po co. Kiedy patrzysz w nocne niebo, i widzisz tam nicość. Rozglądasz się wokół siebie, i widzisz tylko przypadek. Kiedy dusza krzyczy, i nikt jej nie odpowiada. Nie ma kto odpowiedzieć. Samotność człowieka bez Boga, istoty żyjącej pośród pustki.
Nie na tym polegał dramat pierwszych ludzi, wygnanych z Raju, że poszli na ziemię suchą i martwą. Nie na tym, że od tej pory Adam miał w pocie czoła i we łzach wyrywać ziemi każdy kawałek chleba, a Ewa w bólu miała rodzić dzieci. W Raju każdego dnia słyszeli kroki przechodzącego tuż obok Boga. Na ziemi słyszeli tylko krzyk ciszy. Zawodzenie wiatru pośród skał pustyni. Stworzenie oderwane od Stwórcy, zagubione w pustce. Samotne.
Mówią, że Boga nie ma. Że to „opium dla ludu”. Powtarzają to coraz głośniej, krzyczą. Że Go nie ma, że nikomu niepotrzebny. A kiedy już gardło od wrzasku boli, zakładają na uczy słuchawki, i słuchają krzyku innych. Głośno. Żeby nie słyszeć, zagłuszyć tę straszliwą ciszę. Telewizor, niech coś tam gada, niech ktoś śpiewa. Facebook, tysiące ważnych spraw, dyskusji, ludzi – żeby być w tłumie, żeby udawać, że jej nie ma. Tej samotności. Tej ciszy. Żeby nie słyszeć, że nie słychać Jego kroków. Świat wrzeszczy coraz głośniej, wręcz wyje. Alkohol, narkotyki, rozwiązłość, imprezy – coś przecież w końcu zastąpi to „opium”, coś musi pomóc…
Można próbować. Ale to nie działa. Ta cisza w końcu przebije się przez wrzask i hałas. Każdy, prędzej czy później, ją usłyszy. Doświadczy tej przerażającej samotności, tej pustki. Nie da się przed nią uciec, w końcu każdego dopadnie. I co wtedy? Co się wtedy wstanie?
Czemu, o Panie, dozwalasz nam błądzić z dala od Twoich dróg, tak iż serca nasze stają się nieczułe na bojaźń przed Tobą? Odmień się przez wzgląd na Twoje sługi i na pokolenia Twojego dziedzictwa. Obyś rozdarł niebiosa i zstąpił – przed Tobą skłębiłyby się góry. (…) My wszyscy byliśmy skalani, a wszystkie nasze dobre czyny jak skrwawiona szmata. My wszyscy opadliśmy zwiędli jak liście, a nasze winy poniosły nas jak wicher. Nikt nie wzywał Twojego imienia, nikt się nie zbudził, by się chwycić Ciebie. Bo skryłeś Twoje oblicze przed nami i oddałeś nas w moc naszej winy. A jednak, Panie, Ty jesteś naszym Ojcem. My jesteśmy gliną, a Ty naszym Twórcą. Wszyscy jesteśmy dziełem rąk Twoich.
Tysiące lat temu wołał prorok Izajasz, i wielu wołało podobnie – czemu dozwalasz nam błądzić z dala od dróg Twoich, zwiędłym, miotanym wichrami winy, samotności, lęku? Skryłeś się… Ale przecież jesteś naszym Ojcem!
Adwent – czas tęsknoty. Wpatrywania się w ciemność, słuchania ciszy. Kiedyś nareszcie trzeba to zrobić. Odważyć się spojrzeć w mrok, posłuchać milczenia. Dotknąć pustki w sobie. Zmierzyć się z nią, i przegrać. A potem z sercem pełnym bólu zawołać – Marana tha! Przyjdź Panie Jezu! Rozerwij Niebiosa, i przyjdź!
I wtedy On przyjdzie.